W latach 50-tych ubiegłego wieku amerykanie byli zafascynowani wszystkim co szybko lata, zarówno pionowo jak i poziomo. Oczywiście chodzi tu o samoloty odrzutowe i rakiety, na których tworzenie i rozwój łożono astronomiczne ilości dolarów. Należy tu wspomnieć, że na rozwój takiej technologii same pieniądze nie wystarczą, bo przecież potrzebny jest również potencjał intelektualny, czyli naukowcy. Warto zatrzymać się w tym punkcie i zrobić małą dygresję skąd to właśnie w USA znaleźli się tacy naukowcy i jak powstała duma USA, czyli NASA. Wszystko dzięki operacji Paperclip, podczas której amerykańskie służby specjalne w końcowym okresie i po zakończeniu II wojny światowej przerzucały do USA wszystkich czołowych niemieckich naukowców, którzy niejednokrotnie należeli do NSDAP czy SS, czyli pisząc krótko — byli nazistami. Amerykanie doszli do wniosku, że darują im wszystkie grzechy i nie będą ich karać za tysiące ofiar, które ginęły w fabrykach broni, jeśli tylko zgodzą się dla nich pracować. Deal był zawarty, obie strony zostały zadowolone. Amerykanów najbardziej interesowali ludzie, którzy zajmowali się aerodynamiką, bronią rakietową i pociskami V1 i V2. Jednym z czołowych naukowców był niejaki Wernher von Braun, który został w 1958 r. współzałożycielem NASA. Warto dodać, że ten jegomość urodził się w Polsce, w miejscowości Wyrzysk (pomiędzy Piłą a Bydgoszczą).
Wracając do tematu… w latach 50-tych w USA obsesja na punkcie designu maszyn latających przeniknęła do produkcji urządzeń niezwiązanych z lotnictwem w tym do motoryzacji. W drugiej połowie lat 50-tych projektanci od Cadillac’a (koncern General Motors), których głównodowodzącym był Harley Earl nakreślili koncepcyjny model Cyclone. Projekt zmaterializował się w 1959 r. i istnieje do dziś. Patrząc na niego odnosi się wrażanie, że projektanci napatrzyli się zbyt długo na myśliwiec F-86 Sabre i rakiety z Programu Merkury. Nadwozie auta to dwa kadłuby odrzutowca połączone ze sobą, pomiędzy którymi wstawiono szklany dach, a raczej szklaną bańkę. Podczas upałów robiło się naprawdę gorąco, więc auto wyposażone zostało w bardzo wydajną klimatyzację. Po schowaniu bańki do bagażnika, co miało odbywać się elektrycznie, mogliśmy cieszyć się kabrioletem. Ciekawe są też drzwi – odsuwane na bok do tyłu w zamyśle uruchamiane elektrycznie za pomocą przycisku. Należy tu zauważyć, że chcąc otworzyć drzwi, bańka-dach musi zostać uchylona do góry. Co zrobić, jeżeli siedzimy w środku i chcemy zamienić kilka słów z kimś stojącym na zewnątrz? Można uchylić bańkę lub… posłużyć się systemem mikrofonów i głośników, który ułatwi komunikację bez uchylania dachu-bańki. Gdy chcemy pobrać bilecik parkingowy, to bardzo pomocny będzie prostokątny lufcik w drzwiach, który po otwarciu daje możliwość wystawienia ręki na zewnątrz. Z przodu też jest dość ciekawie, a to z powodu dwóch niestandardowych rozwiązań. Pierwszym z nich są czarne spiczaste dzioby na przednich błotnikach, które kryły radarowy system naprowadzania. Miał on wchodzić w interakcje z przyszłymi „inteligentnymi drogami”, mierzyć odległość między Cyclonem a samochodem z przodu i wyliczać drogę hamowania przy aktualnej prędkości. Niestety owych radarów w tamtym czasie nie przetestowano i trzeba było czekać do czasów obecnych, aby geniusze z Google ruszyli z tematem do przodu. Drugiem ciekawym elementem z przodu auta są światła. Po wciśnięciu przycisku Lights rozpoczyna się prawdziwy spektakl. Lampy sprytnie schowane pod maską muszą przekręcić się o 180 stopni, by skierować się w stronę drogi. Uff… dobrze, że to tylko reflektory, a nie działa laserowe. Niestety na masce próżno szukać klapki z napisem „Rocket fuel only” a gdzieś między kolanami zawleczki „Pull to eject”. Aż tak rewolucyjnie to nie jest. Pod maską kryje się klasyczna jednostka napędowa z gaźnikiem, czyli V8 o pojemności 6,4 litra z mocą 325 koni, zespolona z trzystopniowym automatem. Projektanci doszli do wniosku, że klasyczny silnik ni jak ma się do całości i coś trzeba udziwnić. Nie utrzymali fantazji na wodzy i popuścili… wstawili nietypowe kolektory wydechowe i tłumiki, które pozwalały rurom wydechowym wychodzić przed przednimi oponami zamiast w dół ramy do tyłu. Tak, układ wydechowy jest z przodu. Gdyby James Bond był Amerykaninem, to w pierwszych filmach z początku lat 60-tych na pewno jeździłby takim samochodem. Q zająłby się tylko włożeniem małej wyrzutni rakiet i car detailing’iem.
Cyclon pojawiał się publicznie po raz pierwszy na Daytona 500 w 1959 r. i miał być pożegnalnym projektem „samochodu marzeń” Harley’a Earl’a, który w 1958 r. wybierał się na emeryturę. Z jednej strony Cadillac Cyclone był w pełni jeżdżącym prototypem, ale z drugiej był pełen rozwiązań, które nie zostały do końca przetestowane i prawdopodobnie nie działały zgodnie z przewidywaniami. Trudno było osiągnąć stuprocentowe wykonanie założeń z powodu ograniczeń technologicznych, które panowały w tamtym okresie. Najważniejsze są przewidywania Harley’a Earl’a, które dopiero po 60 latach zaczynają być urzeczywistniane. Za to należą im się wielkie słowa uznania.